sobota, 20 kwietnia 2019

Wielkanoc 2019 Cykl mini.



…Idą święta, wielkanocne idą święta.
O tych świętach kazdy zając pamięta.
Do koszycka zapakuje słodyce
i na święta ci przyniesie moc życzeń-
śpiewał czteroletni Tomek. —Dlaczego w mieście nie ma zająców? - rzekł do swojej prawie ośmioletniej siostry, która przyozdabiała bukszpanem koszyczek ze święconką.
-Nie mówi się zająców, tylko zajęcy- odparła. — I nie ma, bo w mieście nie ma lasów i łąk, tylko samochody i domy. Samochody porozjeżdżałyby zające, jak koty. Po co ci Mikołaj w koszyczku? -zapytała brata, widząc, że w jego dziecinnym koszyczku obok zajączka z czekolady jest druga figurka.
- Żeby dostać dwa plezenty. Od zajączka i gwiazdola- odparł, sepleniąc.
-A widzisz tutaj choinkę, żeby gwiazdor przyszedł? Jest dawno po Bożym Narodzeniu.
-Ale Agata powiedziała mi i Baltkowi, że jak nie zjemy Mikołajów, to będzie przychodził cały lok- mówił, mając na myśli dzieci nowych sąsiadów. Dziesięcioletnią dziewczynkę i pięcioletniego chłopca. 
-To was okłamała Tomek.
-Ale tyle razy dostawałem po świętach plezenty od gwaizdola, to czemu nie telaz.
-Dostałeś, bo w twoim przedszkolu i w pracy u mamy i taty była zabawa gwiazdkowa, a później chrzest Kuby i krewni i tobie przywieźli prezenty. Teraz gwiazdor nic ci nie przyniesie, bo nie przyjdzie- tłumaczyła brutalnie.
-Nie wiadomo Emi- odparł z rozczarowaniem. —Może ktoś się pomyli i da plezent i od gwiazdola. Ta pani ciocia, co ma do nas przyjść może nie wie.
-Wie, bo to Wielkanoc, a nie Boże Narodzenie i wszyscy krewni to wiedzą. Teraz Pan Jezus umiera na krzyżu, a nie rodzi się w żłóbku pacanie.
-Tato ona się przezywa- naskarżył Tomek ojcu, który zszedł akurat na dół do swoich pociech. —Mówi do mnie pacanie jak Agata do Baltka
-Nie kłóćcie się kochani- odparł im ojciec. —Mamy dzisiaj Wielką Sobotę i zaraz wszyscy razem pójdziemy do kościoła ze święconką.
-Tato, ale on chce święcić zajączka i Mikołaja. Obciach na cały kościół zrobi.
-To trzeba wytłumaczyć mu, że to nie te święta, a nie przezywać Emi.
-Tłumaczyłam, ale do niego nic nie dociera. Ty spróbuj.
-Skarbie teraz gwiazdor odpoczywa i śpi mocno jak ten niedźwiadek w czasie zimy, o którym czytaliśmy dwa dni temu- tłumaczył mu łagodnie. —Miał tyle pracy w okresie świąt, że musi porządnie odpocząć przed kolejną gwiazdką. Dlatego też umówił się z zajączkiem, że w jedne święta prezenty będzie dawał gwiazdor i zostawiał pod choinką, a w drugie zajączek chował w ogrodzie albo domu. Sam zajączek też byłby bardzo, bardzo zmęczony, gdyby miał chodzić z prezentami i po Wielkanocy i po Bożym Narodzeniu. Poza tym wyciąganie prezentów spod choinki to nie to samo co szukanie ich w ogrodzie. Jest tyle frajdy szukając ich synku.
-I będę szukał? -zapytał z zainteresowaniem.
-Oczywiście. Jak tylko zjemy jutro śniadanie wielkanocne.
Pół godziny później całą rodziną poszli na święconkę. Ula z Emilką niosły koszyczki, które miały trafić nazajutrz na stół, Tomek swój ze słodyczami i owocami a Marek pchał wózek z najmłodszym dzieckiem czteromiesięcznym Kubusiem.


Po kościele był czas, aby zająć się ostatnimi przygotowaniami świątecznymi i na przyjęcie gości. Ula i Emilka zajęły się przygotowaniem salonu i odkurzeniem zastawy stołowej, a Marek został w kuchni i zajął się upieczeniem ciasta.


Na samo śniadanie nikt się nie zapowiadał, bo Józef z Alą i Beatką wybierali się do Jaśka i Kingi, a seniorzy Dobrzańscy mieli własnych gości. To Paulina Febo -Gotti wraz z rodziną przyleciała do Polski po dziewięciu latach pobytu we Włoszech. Jej rodzinę zaś tworzył mąż Carlos, jego dzieci dwudziestopięcioletnie bliźnięta Gabriela i David, trzynastoletni Marcello oraz ich trzyletni synek Vincent. Męża Paulina poznała poprzez swoją gosposię, a która przez wiele lat była nianią dzieci i po raz kolejny została nią. Sam Gotti był wdowcem po pięćdziesiątce, właścicielem wydawnictwa i posiadłości pod Mediolanem. Rodzina Gotti nigdy nie była w Polsce i teraz postanowili zrobić sobie tygodniowy urlop i poznać polskie tradycje świąteczne. Carlos chciał również lepiej poznać przybraną rodzinę żony. Zapowiedź ich przylotu mocno zadziwiła seniorów, bo do tej pory kontakty były tylko telefoniczne i widzieli ją tylko na jej własnym ślubie.  Nie chcieli też być nieuprzejmi i odmówić gościnności. Zwłaszcza że mieli sporo miejsca na spanie i gości i to Paulina pierwsza wyciągnęła poniekąd rękę. U Marka i Uli zaś mieli pojawić się popołudniem w pierwszy dzień świąt i zostać na kolację.
W Niedzielę Wielkanocną przed dziewiątą śniadanie było gotowe i cała rodzina mogła usiąść do stołu i podzielić się jajkiem. Po nim Tomek mógł wreszcie pójść do ogrodu w poszukiwaniu swoich prezentów. Znalezienie puzzli, autka i sikawki na lany poniedziałek trochę czasu mu zajęło, ale iw końcu znalazł i do domu wracał zadowolony i z zabawkami pod pachą i w ręku.
O piętnastej w drzwiach pojawili się Dobrzańscy seniorzy oraz rodzina Gotti. Zarówno Ula, jak i Marek ciekawi byli, jak wygląda nowa rodzina Pauliny, to ona sama ciekawa była Marka i Uli. Zwłaszcza interesowała ją Ula  i to jak wygląda po urodzeniu trójki dzieci, samodzielnym prowadzeniem domu i pracy zawodowej. Miała bowiem cichą nadzieję, że zastanie ją zmęczoną, grubą i postarzałą a Marek poczuje coś w rodzaju żalu, że zostawił ją, a ciągle wygląda młodo i elegancko. Wbrew jej przewidywaniom w progu przywitała ich uśmiechnięta para szczęśliwych małżonków.


Po przywitaniu,  przedstawieniu się i podarowaniu Tomkowi przez Gotti tradycyjnego  czekoladowego  jaja i Emilce spódniczki wszyscy dorośli usiedli do stołu, a Ula z Heleną zajęły się podaniem kawy i ciasta. Vincent tymczasem podreptał w stronę kącika z zabawkami Tomka i wkrótce zaczęli bawić się zgodnie, choć dzielił ich język i każdy mówił w swoim. W tym pomocna była Emilka i Marcello, którzy zajęli się pilnowaniem swoich braciszków. Im też łatwiej było porozmawiać, bo oboje znali język angielski, a i rodzeństwo Gotti znało trochę polskiego, bo ich niania miała polskie korzenie i liznęli od niej języka polskiego. Wkrótce dzieciaki przenieśli się na dwór, bo pogoda była ładna i mieścił się tam plac zabaw dla Emi, Tomka i Kubusia. Była ślizgawka, domek, piaskownica i huśtawki. Dołączyły do nich też dzieci sąsiadów. Agata i Bartek.

Atmosfera przy stole była prawie równie miła co u dzieci i nie dało odczuć się, że przy stole siedzi były narzeczony i obecny mąż Pauliny. Carlos i David jak na Włochów przystało, byli czarujący, ciągle żartowali, zachwalali polskie potrawy, mówili o piłce nożnej, a mówiąc gestykulowali. Przeciwieństwem do nich była Gabriela, bo czuć było od niej wyniosłość, nieustannie mówiła o sobie i kokietowała Marka. Gdy wszyscy zjedli już ciasto, Ula z teściową zajęły się posprzątaniem filiżanek i reszty ciast a reszta towarzystwa wyszła na dwór.


-Piękny dom i ogród Marco- rzekła mu Paulina. —Wydaje się taki dopieszczony.
-Dziękuję. Tylko nie moja w tym zasługa. Ja tylko kupiłem go, a resztą zajmowała się Ula. Cieszę się Paula, że znalazłaś szczęście, rodzinę i miłość. Teraz tak oficjalnie mogę ci pogratulować.
-Miłość -wtrąciła niewyraźnie Gabriele.  —To znaczy uczucie, jak dobrze pamiętam- dodała po angielsku. —Nasza niania mówi czasami nam.
-Dokładnie tak Gabriele. Mówiłem Pauli, że się cieszę, że jest szczęśliwa, ma swoją rodzinę i miłość- odparł w tym samym języku.
-Tato po śmierci mamy stracił chęć do życia a teraz, gdy pojawił się braciszek i Paula znowu się uśmiecha- rzekł i David, patrząc jak jego ojciec pomaga synkowi na zjeżdżalni. Vincent jest jego oczkiem w głowie.
-I mamusi David- wtrąciła wymownie Paulina. —Jest taki słodki.


-Słyszałam, że sporo lat razem mieszkaliście razem- rzekła panna Gotti do Marka. —U nas by to nie przeszło. Rodzina nalegałaby na szybki, huczny ślub.
-Było tego około siedmiu- odparł, przyglądając się Tomkowi, który zjeżdżał ze ślizgawki, a chwilę później stał już w kolejce za Bartkiem na kolejny swój ślizg.  A co do huczności to niestety, ale tak miało być – pomyślał, wzdrygając się na wspomnienie. —A i minęło prawie dziesięć lat.
-Dawne dzieje Gabriele, jak widzisz- wtrąciła Febo- Gotti.
-U nas się mówi tak Marco- rzekł David. Mogli e buoi dei Paesi tuoi – Żonę i woły [bierz] ze swoich stron- przetłumaczył na angielski.
-Może i coś w tym jest- odparł z zamysłem Marek.
-Mój i twój syn świetnie się bawią Marco- rzekł Carlos Gotti, gdy podszedł do swoich starszych dzieci, żony i Marka. —Jakby nie dzieliła ich bariera językowa i znali od dawna.
-Dzieci tak mają Carlos.  Umieją bawić się z nieznajomymi godzinami do upadłego.
-A nam będzie potrzebna kondycja na lata- stwierdził Włoch. —Vincent jest taki szybki.
-Pozwól kochanie, że ja zadbam o twoją kondycję- odparła słodko Paula. —Koniec z późnym wychodzeniem nie wiadomo, gdzie i z kim, piciem i nocnymi powrotami.
 Czyżby miała wrócić dawna Paulina- pomyślał Marek. Oby nie. Całkiem fajny ten Carlos i szkoda, żeby przechodził to samo, co ja.
Tymczasem druga grupa starszych dzieci, czyli Emilka, jej koleżanka Agata i Marcello w drugim końcu ogrodu zajęła się sobą. Opowiadali o swoich tradycjach wielkanocnych, szkole, zainteresowaniach, idolach. Agata też jako dwa lata starsza od Emilki próbowała zwrócić na siebie uwagę przystojnego jak na trzynaście lat Włocha. Marcello nie był jednak zainteresowany koleżanką Emilki, bo nie miała tak ładnych oczu i uśmiechu jak Dobrzańska.
Z wybiciem ósmej godziny goście, odeszli obiecując kolejne spotkanie i podtrzymanie znajomości, ale tylko Emilka i Marcello pomyśleli o numerach telefonu i adresach.
-Całkiem mili ludzie z tych panów Gotti. I całkiem inni niż Aleks- mówiła wieczorem Ula. —Uśmiechnięci, mili, rozmowni, uprzejmi. Tylko z Gabriele typowa Włoszka. —Czarowała cię.
-Zauważyłem kochanie, ale bez obaw nie jest zainteresowany. Paulina również rzucała mi ukradkowe spojrzenia. Nie chcę pochwalać sobie, ale wyglądam lepiej niż Carlos.
-Pyszałek- rzuciła karcąco. —Myślisz, że Paula naprawdę czuje coś do Carlosa, czy może chodziło jej o pieniądze? Bądź co bądź w pięć lat przetrwoniła prawie całe pieniądze, co dostała od Aleksa za akcje firmy.
-Na nieszczęśliwą nie wyglądała Ula. Ale tak jak ja cię kocham, to nikt inny na świecie nie kocha- mówił wpatrując się z miłością w żonę. —I nikt nie ma tak wspaniałej żony, jak ja.
-Pochlebca- odparła.

W drugi dzień świąt obudził ich pisk Emi, która ze swojego snu została wyrwana przez brata, a który od rana postanowił oblewać wszystkich wodą z nowego karabinku na wodę.
-A co się tu dzieje? -zapytała Ula synka, gdy pojawiła się z Markiem w pokoju córki.
-Scelam mamo- zawołał wesoło Tomek.
-Ja bym się poddał Ula- dodał Marek. —Nie mamy nic do obrony.
-Na to wygląda- odparła.
Gdy stało się już, co miało się stać, to Marek rozkręcił zabawę. Podstępem odebrał synkowi karabinek i kolejno polał wodą córkę, żonę i synka.
Po śniadaniu pojechali całą rodziną na cały dzień do Rysiowa.  
-Dostałem od pani cioci jajo- oznajmił Tomek, zanim ktokolwiek zdążył odezwać się i przywitać.
-Ogromne- odparła mu ciocia Betti. —Musi być tam jakaś duża zabawka. 


-A ja dostałam spódniczkę- pochwaliła się i Emilka. —Bardzo modną.
-Może tak najpierw przywitacie się i podziękujecie za prezenty kochani- upomniała Ula. —Puzzle i kolczyki to od tych dziadków. Witajcie- dodała do ojca, Ali i Beatki. —I jeszcze raz wesołego Alleluja.
-Dziękujemy- odparła za wszystkich Ala. —Usiądziecie na chwilę, czy idziecie od razu do kościoła i na cmentarz. 
-Idziemy Alu. Chcemy zdążyć na tę mszę o jedenastej. Rozpakuję tylko torbę z rzeczami Kubusia- zadecydowała Ula. Na trochę znikniemy, to nie będziemy przeszkadzać ci w przygotowywaniu obiadu.
-Bez pospiechu Ula. Obiad i tak będzie za jakieś trzy godziny. A jak po wizycie? - zapytała Marka, gdy Ula z siostrą zajęła się rozpakowywaniem.
-Było lepiej, niż myśleliśmy. Mąż Pauliny i David są czarujący, Marcello idzie w ich ślady, Gabriele jest trochę w charakterze Pauliny, a mały Vincent słodki.
-On tak mówił inacej- dodał Tomek.
-Ja z Marcelem pogadałam sobie- wtrąciła Emilka. —Wiecie, że nigdy nie jadł bigosu ani gołąbków. Zjadł chyba z pięć gołąbków.
-To prawda- dodał Marek. —Zachwycali się Uli gołąbkami, twoim bigosem tato, a na śniadaniu żurkiem w chlebie z białą kiełbaską i skwarkami. Mama mówiła mi o kolejnych dokładkach.
-Miło słyszeć, że smakuje im co polskie- odparł Cieplak z zadowoleniem na pochwałę bigosu. —Zwłaszcza w porównaniu do tych wszystkich owoców morza. 
-Dokładnie tak. Okazało się, że wiele polskich potraw nie jedli, chociaż Paula je zna. 
-A co Paula na to wszystko?- zapytała Alicja, przyszywanego zięcia. —Takie jedzenie dla biedaków to nie na jej podniebienie.
-Fakt Alu zadowolona nie była. Zresztą jej obrażona mina mówiła wszystko. Carlos, David i Marcello wyglądają na takich, co lubią dobrze i smacznie zjeść , ale niekoniecznie drogo i ekskluzywnie i nie spodobało się jej to. Boi się chyba, że będą życzyli sobie takiego jedzenia na co dzień. 
-Na to wygląda Marek. 
-Możemy już iść Marek- odezwała się ponownie Ula, która pojawiła się obok nich. Ja, dzieciaki i Beatka jesteśmy gotowi.
-Tylko uważajcie na naszych polewaczy- ostrzegł Józef. 

Spacer przyniósł im sporo atrakcji, bo pogoda była już letnia i mogli zobaczyć, jak mieszkańcy Rysiowa obchodzą Wielkanoc i Śmigus- Dyngus.  Drzwi i okna domów oraz ogródki miały wielkanocne akcenty i roiło się od zielonych gałązek, palm, żonkili, zajączków, kurczaczków i króliczków. Młodzież zaś i w przeważającej większości chłopców biegała po chodniku i ulicy i oblewała się nawzajem wodą. Przy kościele natomiast dla najmłodszych dzieci czekała niespodzianka w postaci krótkiego przedstawienia Wielkanocny Baranek a w rolach głównych występowały starsze dzieci przebrane za zwierzątka wielkanocne. Były również słodkości i symboliczne polanie wodą.
Wyjście wiązało się i z tym, że Ula miała okazję spotkać dawne koleżanki ze szkoły. Spotkania do końca nie przebiegały jednak tak miło, jak bywa w takich sytuacjach, bo część dziewczyn ciągle patrzyła z niedowierzaniem i zazdrością na szkolną brzydulę, jej męża i dzieci. One same, choć kiedyś błyszczały, teraz niczym się nie wyróżniały. Kolejne ciąże, praca, dom mocno je zmieniły, a Ula po trzech ciążach wyglądała atrakcyjnie.
-Kto to był? -zapytał cicho Marek, gdy przechodzili alejkami cmentarza, a jakaś kobieta obrzuciła ich i wózek z Kubusiem nieprzychylnym spojrzeniem. —Patrzyła na nas, jakbyśmy jej coś zrobili.
-Elwira Małolepsza. Koleżanka z klasy z podstawówki- wyjaśniła Ula, nie wdając się w szczegóły.
-Właśnie się rozwodzi- oznajmiła Beatka. —Ala mi powiedziała.  Ula od dziewięciu lat jest twoją żoną, a ciągle dla niektórych jest to jakaś niesprawiedliwość.
-Taka ludzka natura Betti- odparł Marek. —Ludzie wiele mogą znieść, ale jedną z najtrudniejszych rzeczy jest zaakceptowanie szczęście innych.
-Gdyby ta babcia żyła to miałbym tzy babcie? - zapytał Tomek, gdy docierali do grobu Magdaleny Cieplak i zmienił temat rozmowy.
-Nie, kochanie. Gdyby żyła babcia Magda nie byłoby babci Ali- wytłumaczyła Ula. —Dziadek ma drugą żonę, dlatego że pierwsza mu zmarła.
-Ale i tak masz trzy babcie- dodała Betti. —Tu dwie na ziemi i w niebie trzecią. Jest aniołkiem i patrzy na nas.
- Jest taki twoim i moim Aniołem Stróżem, jak w twojej modlitwie- sprecyzowała Emi. —Stoi i strzeże nas od wszystkiego złego.
-Dokładnie tak jest kochanie, jak mówi ciocia i siostra- przytaknęła Ula.  —Wszystkich nas strzeże, opiekuje się nami i sprawia, że spotyka nas wiele dobrego.
-Nawet twoją mamę mi zesłał, a razem z nią ciebie, Emilkę i Kubusia- dodał Marek.
-To fajnie mieć babcie anioła w niebie- podsumował Tomek.





sobota, 6 kwietnia 2019

Dwie zapowiedzi publikacji.


1 Dziewczyna z klubu

Józef Cieplak rzadko jeździł do Warszawy i jeśli już wyrywał się do stolicy to do lekarza albo na zakupy. Tym razem w lipcowe popołudnie wraz z najmłodszą córką Beatką wybrał się na wycieczkę na Bródno. Tam urodził się, dorastał i chciał wrócić na chwilę do tych czasów. Zwłaszcza że po ślubie przeniósł się do żony do Rysiowa, a po śmierci rodziców i wyprowadzce rodzeństwa nie miał tam nikogo bliskiego i powodów do odwiedzin. Po pokazaniu córce czteropiętrowego bloku, gdzie mieszkał, poszedł z nią na plac zabaw, gdzie często chodził bawić się z kolegami. Na miejscu pod jednym z drzew zauważyła siwego mężczyznę siedzącego na ławce i coś szkicującego. To zaś przypominało mu kolegę z podwórka Wieńka, który często tam siadał i coś szkicował. Gdy podszedł, to rozpoznał, że to Wieńczysława Wycior. Znał go również z prasy.
-Wieńek? -zapytał mimo to.
-A kto pyta? -zapytał zdziwiony, bo niewiele osób tak zwracało się do niego.
-Józek Cieplak. Mieszkaliśmy razem w tamtym bloku- odparł, pokazując ręką blok z pięcioma klatkami. —Ja w klatce B a ty w D.
-Józek? Józek Cieplak. Oczywiście, że pamiętam. Najlepsze bazy budowałeś na nasze zabawy.
-I zostałem stolarzem, jak przystało budowniczego podwórka.
-Kto to tatusiu? -zapytała Beatka.
-Kolega z podwórka Beatko. Pan Wieńczysław.
-Wieńczy co? - zapytała Beatka.
-Pshemko dziewczynko- wtrącił sam zainteresowany. —Tak do mnie teraz mówią. A co u ciebie słychać Józek?
-Mieszkam teraz w Rysiowie- odparł, siadając obok. —Razem z trójką dzieciaków. Oprócz tej tutaj Beatki mam osiemnastoletniego syna Jasia i dwudziestopięcioletnią córkę Ulę. Moja żona niestety, ale krótko po urodzeniu Betti zginęła we wypadku samochodowym. A ja, jak to w moim wieku na zdrowiu podupadam. Miałem zawał i czekam w kolejce na zabieg czyszczenia żył.
-Taki nasz wiek- odparł smutno. Nikt młodszy się nie robi.
-Niestety. Ale ty narzekać nie możesz. Sławny jesteś i w gazetach można o tobie poczytać i zobaczyć. Dlatego też poznałem cię. Od zawsze siedziałeś w tym miejscu i szkicowałeś. 
-I sentyment pozostał.  A jak radzisz sobie z taką gromadką dzieci? -pytał, patrząc na Betkę?
-Jakoś trzeba sobie radzić. To głównie Ula zajmuje się domem. Jest dla rodzeństwa mamą i siostrą. To moja chluba. Niedawno skończyła dwa kierunki na SGH. Zarządzanie i marketing oraz ekonomię. Była najlepszą studentką. Tylko co z tego, że ma papierki, skoro pracy nie może znaleźć. Chyba ze względu na urodę. Nosi okulary, aparat na zębach, nie dba o makijaż, ubiór. Taka szara, spokojna myszka. Nie umie o siebie zawalczyć.
-Rynek pracy to dżungla i tylko najmocniejsi umieją poradzić sobie- mówił wymownie. Wróć Józek. Twoja córka szuka pracy? Ja potrzebuję akurat kogoś do pomocy w mojej pracowni. 
-Tylko że szyć umie tyle, co poprzerabia rzeczy po Magdzie.
-Do szycia to ja mam krawcową Izabellę- wtrącił. —Ja potrzebuję kogoś, kto się zna na ekonomii. Tak się złożyło, że muszę sam zająć się zaplanowaniem wydatków na zimowy pokaz.
-Byłbym wdzięczny za danie jej choćby szansy Wieńek -odparł z wyraźnym szczęściem w oczach.
-Pshemko- rzekł z uwydatnieniem. —Możemy pojechać od razu do ciebie i porozmawiam z córką.
Do Rysiowa dojechali po godzinie, a w kuchni przywitała ich sama zainteresowana. Józef dużo nie pomylił się co do córki, bo przy stole zastał przeciętną dziewczynę. Nie zraziło go to jednak.
-Córuś to pan Wie- zaczął, ale przerwał. — Pshemko. Kolega z lat dzieciństwa. Ma dla ciebie propozycje pracy.
-Dokładnie. Słyszałaś o firmie Febo Dobrzańscy?
-Tak. Proszę usiąść. Kawy?
-Chętnie. Jestem projektantem w tejże firmie- mówił, siadając za stołem. —Kiedyś kierował nią Krzysztof Dobrzański i wszystko było uczciwe i proste. Teraz młodzi wzięli firmę w swoje ręce. Konkretnie mówiąc, to Marek Dobrzański został na razie prezesem, a Aleks Febo dyrektorem finansowym. I w tym cały szkopuł, bo nie umieją dogadać się w żaden sposób. W dodatku jeden drugiemu utrudnia pracę w przygotowaniu własnego kosztorysu na całą kolekcję. Aleks na przykład stał za podsunięciem Markowi dobrej jakości tkaniny, ale bez akcyzy na Polskę i Marek w ostatniej chwil zorientował się, że to bomba ze spóźnionym zapłonem. W odwecie Marek sprawdził, to co sprowadził Febo. Próbki tkanin dostarczone mi były całkiem dobrej jakości, ale Marek kierując się, jakimś instynktem pojechał na granice, tam sprawdził tkaniny i okazało się, że to całkiem inna jakoś. W końcu powiedziałem im, że znajdę jakiegoś ekonomistę, sprawdzę ich kosztorysy, to co proponują i wybiorę z ekspertem. Najzabawniejsze jest to, że oficjalnie jeszcze nic nie ogłosiłem, a już znaleźli się chętni do współpracy ze mną. Uważają chyba mnie za idiotę i że nie domyślę się, że to ich ludzie.  Ale to ta oficjalna wersja Urszulo. Nieoficjalna to, to że sam zajmę się znalezieniem dobrych dostawców i przygotuję kosztorys kolekcji. Do tego właśnie potrzebuję kogoś z ekonomii. Umiałabyś podołać zadaniu w jednym i drugim.
-Pewnie tak panie Przemysławie. Mieliśmy coś takiego na wykładach.
-W takim razie zapraszam w poniedziałek do firmy F&D- odparł z zadowoleniem. —W recepcji powołaj się na mnie. We wtorek jest pierwszy i dobry czas na rozpoczęcie pracy. Tylko będziesz musiała uważać na Marka i Aleksa. Znając ich, to Aleks będzie szpiegował, a Marek próbował rozkochać albo coś w tym stylu.
-Spokojnie. Nie dam się szpiegować ani poderwać. Poza tym mam chłopaka od liceum.
-Co to za chłopak- wtrącił Cieplak. —Od ponad pięciu lat siedzi w Gdyni.
-Łukasz studiuje na akademii morskiej tato, jakbyś zapomniał.
-Marynarz to nie jest dobry materiał na męża. Co port to dziecko- mruczał Cieplak. 
 
 
        
         


2 Hańba
Swój debiut na salonach Ula nie tak sobie wyobrażała. Pomijając, to że miał mieć miejsce rok temu, to teraz ojciec tuż po balu szykował jej o dwadzieścia lat starszego męża.
-Lekarz to najlepsza partia, jaka może się trafić- mówił na jej protesty.
-Nie dla mnie. I nie potrzebujemy ich pieniędzy. Z naszego młyna i piekarni pół Warszawy je chleb, bułki i rogale.
-Nie chodzi o pieniądze córciu tylko o prestiż. Byłabyś panią doktorową, mieszkała w Warszawie w wielkim domu.
-Na wsi jest mi dobrze. Lubię swoje łąki, las, konie- argumentowała.
Piotra Sosnowskiego poznali ponad rok temu, gdy matka Uli rodziła swoje trzecie dziecko. Nastąpiły wtedy komplikacje i to on zajął się pacjentką. Mama Uli niestety zmarła przy porodzie pozostawiając przy życiu najmłodsze dziecko, a znajomość z lekarzem pozostała. Z racji żałoby też Ula nie uczestniczyła w balu osiemnastolatek rok temu jak jej dwie przyjaciółki Wioletta i Paulina. Obie również wspierały ją w kłopocie. Głównie, dlatego że obie miały błogosławieństwa rodziców na swoje związki.
-Ty masz się najlepiej Wiola- mówiła Ula, gdy we trójkę spotkały się na przechadzce. —Twój Cebulek jest akceptowany przez twoich rodziców.
-Mama zawsze mówi, że przyszły zięć musi zgadzać się z matką panny w wierze, a z ojcem w polityce. U mnie tak jest- odparła panna Kubasińska.
-Mój Fabian ostatnio ma tylko u matki względy- odezwała się Paulina Febo. —Tato najchętniej widziałby mnie u boku Marka Dobrzańskiego.
-A kto to? -pytała Ula. —Nazwisko jakby było mi znajome.
-To kolega Sebastiana ze szkół- wyjaśniła Wioletta. —Wrócił właśnie ze studiów w Anglii.
-I syn nowych wspólników ojca przy okazji- dodała Febo. —Mają tkalnię pod Łodzią. Będą u nas zresztą na balu.
-Słyszałam Ula, jak plotkowali w służbówce o Sosnowskich, że niezbyt dobrze traktują służbę- odezwała się ponownie Wioletta. —Ich synowa od starszego syna żaliła się swojej pokojówce, a z naszą kucharką są kuzynkami, to wiem. Sama też nie ma za wesoło. Oni wielkie państwo  na niżej urodzonych statusem źle patrzą.
- I tylko bogatych by leczył- stwierdziła Febo. —Bardzo materialiści z nich. Ciągle im mało.
-Musiałabyś znaleźć sposób na zniechęcenie go do siebie- dumała Wiola. —Mogłabyś na przykład udawać, że zmysły ci się pomieszały.
-Tak nagle Wiola? -pytała Ula.
-Zawsze możesz powiedzieć, że z konia spadłaś- dodała Paulina. — Słyszałam o takim wypadku z opowiadań babci. Trzeba byłoby ci tylko siniaków narobić tak dla wiarygodności.
-I myślicie, że udałoby mi się tak udawać? - pytała z wątpliwościami. Piotr to lekarz.
-Jest jeszcze inny sposób. Czytałam w jednej z książek Ula. Tylko jest to niemoralne -mówiła Wiola. —Musiałabyś się zhańbić albo udawać, że się tak stało.
-To już chyba wolę ten pierwszy sposób dziewczyny. Nie chciałabym być wytykana palcami jak Władka i Agnieszka.
-Władkę, to Adam upił i uwiódł. Panna z posagiem to niezły kąsek- rzuciła wymownie Paulina.
-Fakt, ale swoje przeszła.
-To, co Ulka? Narwany konik? -ni pytała, ni stwierdziła Wiola.
-Tak. Może się uda, chociaż na jakiś czas zniechęcić Sosnowskiego. Tylko po balu. Mam sukienkę z odsłoniętymi ramionami i nie chcę z siniakami pokazywać się na zabawie.
W kolejnych dniach Ula jeszcze bardziej przekonywała się, że Piotr to najgorsza rzecz, jaka może ją spotkać. Od kucharki rodziny Kubasińskich bowiem dowiedziała się, że kobiety w mniemaniu panów Sosnowskich są jak dzieci i głosu w ważnych sprawach nie mają. Najlepiej też, aby nie umiały czytać, liczyć, rodziły tylko dzieci i dawały przyjemność mężczyzną.

Czerwcowy bal maskowy u Pauliny miał miejsce tydzień później i zgromadził sporo osób z pobliskich majątków, tych odleglejszych, Warszawy i innych miast. Muzyka, dobre jedzenie, ciepła czerwcowa noc powodowały też, że wszyscy goście bawili się dobrze. Do północy Ula również bawiła się całkiem dobrze. Później natomiast usłyszała, że jeszcze dzisiaj ojciec chce ogłosić jej zaręczyny z Piotrem. W panice uciekła więc daleko za stodołę. Tam w blasku księżyca dojrzała uciekającą ze stodoły panią Ludmiłę Kalinowską. Kobietę znała trochę i wiedziała, że ma około czterdziestu lat i męża starszego od jej ojca, czyli około sześćdziesięcioletniego.  Jej uwadze nie umknął również fakt, że pani Kalinowska uciekając, upuściła swoją maskę z balu. Podniosła ją i poszła w stronę stodoły. Ciekawa była bowiem z kim zabawiała się na sianie. Tam zastała młodego mężczyznę, który zapadał akurat w sen po baraszkowaniu i wypitym alkoholu. Druga butelka leżała nietknięta obok. Długo nie myśląc i dla swojej odwagi oraz argumentów dla ojca i innych, że ktoś musiał spoić ją, upiła się połową wina, resztą pokropiła sukienkę i położyła obok mężczyzny. Wiedziała też, że wkrótce zaczną jej szukać. Na to długo nie musiała czekać, bo zanim koguty zaczęły piać, usłyszała, że ktoś się zbliża. Mężczyzna leżący obok również się obudził.
-Co ja tu robię? -pytała sennie. —Nie pamiętam nic. W głowie mi się tak kręci.
-Kim pani jest- odrzucił odpowiedzią mężczyzna leżący obok i w chwili, gdy w stodole pojawił się jej ojciec w towarzystwie pana Febo i Sebastiana Olszańskiego.
- Nie pamiętam nic. W głowie mi się tak kręci- powtórzyła głośno Ula. —Co ja tu robię?